KRS 0000203313

Organizacja Pożytku Publicznego

[email protected] +48 12 269 86 20

98 1240 1444 1111 0010 1566 6214 Swift: PKOPPLPW

Jak pomagamy

  • Dla nieuleczalnie chorych dzieci
  • Opieka od poczęcia - perinatalna
  • Wsparcie po stracie dziecka

Wesprzyj nas

(*) Wyrażam zgodę na przetwarzanie moich danych osobowych zgodnie z ustawą o ochronie danych osobowych przez Krakowskie Hospicjum dla Dzieci im. ks. Józefa Tischnera, ul. Różana 11/1, 30-505 Kraków w celu realizacji płatności.

Artykuł „Po stracie dziecka”

Drogi czytelniku, poniższy reportaż uchyla drzwi do tej części świata w której nikt z całą pewnością nie chciałby się znaleźć. Świata widzianego oczami Rodziców, których dzieci odeszły zbyt szybko, a jedyne ślady tego, że kiedyś były - przechowywane są często głęboko w ich sercach.

W społeczeństwie w którym śmierć dziecka w okresie perinatalnym jest wciąż uważana za mało dotkliwą, Rodzice Aniołków szukają pocieszenia w internetowych grupach wsparcia. Chcą by ich historie zostały usłyszane, by wybrzmiało to, że ich Dziecko choć przez krótką chwilę było tutaj, a oni sami już na zawsze będą jego Rodzicami. Bohaterowie reportażu bez cenzury opowiadają o swoich najgłębszych emocjach przywołując trudne wspomnienia. Każdy z wypowiadających się Rodziców tworzy swoją indywidualną narrację, która może nie przystawać do doświadczeń i przekonań innych rodziców, ale właśnie w konkretnej sytuacji tych, którzy opowiadają, jest tym, co przynosi ulgę.

To opowieść o tym jak często pozbawieni wsparcia i zrozumienia musieli walczyć o prawo do żałoby i pamięci o swoim Dziecku. To historie, które nie tylko pozwalają nam zbliżyć się do świata ich przeżyć, ale niosą światło i nadzieję wskazując jak drobne gesty, współczucie i doświadczenie zwykłej życzliwości w tym trudnym okresie z czasem stają się wartością. „Cierpienie zawsze niszczy, tym co dźwiga, podnosi i wznosi ku górze jest miłość” ( Ks. Józef Tischner).

 

Kinga Elert-Gadacz - PO STRACIE DZIECKA

Odbieram syna z przedszkola. Dzieci biegają i bawią się na placu zabaw. Szukam jego twarzy, jasnych włosów. Napotykam wzrok małej, smutnej dziewczynki. Mówi: „moja mama ma podobne włosy jak pani”. Rozgląda się, czeka. Błękit jej oczu kogoś mi przypomina. Osobę, która co rano mówi do mnie „mamo”. Znam jego zapach, dotyk, ulubione potrawy. Wiem jednak, że jestem w uprzywilejowanym położeniu. Bo każdego dnia inna kobieta, matka dowiaduje się, że wróci do pustego domu. Ona nie wie, czym jest dobra lub zła pamięć. Dla niej pamięć jest tylko jedna. Dziecko, za którym bezgranicznie tęskni ma imię. Istniało, oddychało, miało pod jej sercem schronienie. Nie zapomni o nim. Dziś będzie chciała umrzeć.

Jeśli nie otrzyma wsparcia i usłyszy raniące słowa – ból będzie się rozrastał, przybierał na sile. Przysłoni wszystko. Zniszczy.
Mężczyzna, ojciec dziecka już wie, że musi być silny podwójnie. Płacze w ukryciu. Płacze bez łez. Ratuje kobietę. Idzie do pracy. Słyszy gratulacje. Marszczy brwi. Potem przyjmuje kondolencje. Nie pójdzie do psychologa. Czasem zazdrości matce prawa do cierpienia i żałoby. Albo odchodzi i zostawia ją samą.

Agata Tuszyńska: „Śmierć bez uprzedzenia, rozłąka bez pożegnania. Wyrok. Bez odwołania”.
„Nie jestem w stanie sobie tego wyobrazić. To nie do pomyślenia. Nigdy bym tego nie przeżyła” - piszą ci, którzy tego nie doświadczyli.
Roland Barthes: „Czy móc żyć bez kogoś, kogo się kochało, oznacza, że kochaliśmy go mniej, niż sądziliśmy?”.
Ból nie minie, ale można spróbować nauczyć się z nim żyć.

Marcin, tata Daniela: - Bałem się psychologów. Że będą chcieli mnie naprawić, znieczulić. Na początku dużo piłem. Potem zrozumiałem, że to nic nie da. Poszedłem na grupę wsparcia dla rodziców. Nie miałem wcześniej z kim porozmawiać. Cieszę się, gdy ktoś zapyta mnie, jak się czuję lub mogę opowiedzieć do kogo była podobna moja córka. To dla niej wiele rzeczy zrobiłem od nowa, lepiej”.
Anna, mama Emila: „Utrata dziecka to jak wyrwanie serca. Nie ważne w którym tygodniu ciąży. Strata jest taka sama”.

 

Stefan

Martyna, mama Stefana: „Miałam 27 lat. Rok po ślubie. Dowiedzieliśmy się, że będziemy rodzicami. Bardzo się cieszyliśmy. Nawet nie pomyślałam, że może się stać coś złego. W pracy rozbolał mnie brzuch. Zaczęłam krwawić. Pojechałam do pobliskiego szpitala powiatowego. Na izbie przyjęć nikt nawet na mnie nie spojrzał. Pani w okienku powiedziała, że jest za wcześnie i żebym poszła do poradni. Poradnia była w innej części szpitala. To był dziesiąty lub jedenasty tydzień ciąży”.

Pani Martyna szła z bolącym brzuchem i krwawiąc. Nie wiedziała, co się dzieje. W poradni nie było lekarza. Położna kazała czekać. Czekała ponad godzinę. „Gdy powiedziałam, że to pierwsza ciąża zaczęły mnie lekceważyć jeszcze bardziej. W końcu rozpłakałam się z bólu i bezsilności. Zaczęłam podniesionym głosem tłumaczyć położnej, że tracę dziecko. Nie byłam przygotowana na menstruację. Krwawiłam w ciuchach, bez żadnych podkładów. Miałam tylko chusteczki higieniczne”.

W końcu położna kazała pani Martynie pojechać windą na III piętro do lekarza. Jechała na oddział ginekologiczny sama. Roniąca od około dwóch godzin. Przerażona. Nikt nie okazał jej zrozumienia ani uwagi. „Na oddziale lekarz ledwo na mnie spojrzał. Czułam, że lekceważy pierworódkę, jak mnie nazwał. Dopiero przy badaniu spuścił wzrok i powiedział, że właśnie przechodzę poronienie. I nic się nie da zrobić. Przyjęto mnie na oddział. Nie byłam w żaden sposób na to przygotowana. Nie miałam żadnych rzeczy na zmianę, podpasek. Nadal szłam w zakrwawionej bieliźnie i ubraniach”.

Martynę położono na sali z dwiema ciężarnymi. Trzy razy dziennie robiono im KTG. Nie płakała, lecz wyła w poduszkę. „Przyjechał mąż, przywiózł rzeczy. Poszłam do łazienki. Nagle maluch opuścił moje ciało. Znowu nie wiedziałam, co mam robić. Trzymałam ten okruszek na papierze toaletowym. Nikt mnie nie uprzedzał. Nie powiedział, że dziecko może być zbadane i poznamy przyczynę poronienia”.

Następnego dnia rano było USG, na które zabrano też cztery ciężarne. Pani Martyna weszła jako pierwsza. Sprawdzili. Nic nie zostało. Wróciła na oddział. Powiedziała lekarzowi, że chce do domu. Zrobił wypis. „Nawet na mnie nie spojrzał. Powiedział tylko ze wzrokiem wbitym w podłogę: - Tak się zdarza. Widocznie płód miał wadę”. Wsiadła w samochód, który stał pod szpitalem. Pojechała do domu. Sama. 20 kilometrów. Nikogo w nim nie zastała. „Myślałam o tym, żeby ze sobą skończyć. Ale nie miałam siły”.

 

Mariuszek

Marta. Prosi, aby pisać mama Mariuszka: „Byłam w 26 tygodniu ciąży. W nocy odeszły mi wody”. Pojechała z mężem do szpitala. Usłyszała, że nie może tu urodzić, bo mają na patologii ciąży bliźniaki. Jak się urodzą, to nie będzie wolnego respiratora dla jej syna. „Po trzech godzinach leżenia na izbie przyjęć okazało się, że w całym mieście nie ma respiratora.

Trafiłam na porodówkę do innego miasta. Akcja porodowa nie ruszyła, wiec przewieźli mnie na patologię ciąży. Potem nagle usłyszałam, że odkleja mi się łożysko i muszę szybko trafić na stół. Zapytałam, co z moim dzieckiem, a lekarz:
- Ratujemy pani życie, nie czas na pytanie o dziecko”.

Pani Marcie zrobiono cesarkę. Przed samą narkozą usłyszała, że dziecko prawdopodobnie nie przeżyje. W badaniu USG ważył 510 gram.
„Gdy otworzyłam oczy usłyszałam od pediatry:
- Synek jest silny i walczy. Waży 1000 gram.

To były najpiękniejsze słowa, jakie usłyszałam. Jeszcze nie wiedziałam, co nas czeka”.

Pani Marta była na sali pooperacyjnej. Mąż zdawał jej relacje o stanie synka. Tylko raz przyszła do niej pediatra.
„Całą noc płakałam. Byłam sama jak palec. Nie pozwolono mi zobaczyć się z synkiem”. Następnego dnia przeniesiono panią Martę do sali, w której inna mama miała przy sobie nowo narodzone, zdrowe dziecko. Wtedy zdecydowała, że pójdzie zobaczyć syna wbrew zakazom lekarzy.

„Gdy zobaczyłam ten cały sprzęt zamarłam. Synek podłączony do aparatury był troszkę większy niż moja dłoń. Nie pozwolono mi go nawet dotknąć”. Tak minął tydzień. Mariuszek leżał w ostatniej sali przy oknie na przeciwko biurka pielęgniarek. Psycholog nie przyszedł. Potem pani Marta usłyszała, że musi opuścić szpital, bo dłużej jej trzymać nie mogą.

„Świat mi się zawalił, bo mieszkałam daleko. Codziennie przyjeżdżałam do szpitala pociągiem. Byłam z nim od ośmiu do piętnastu godzin. A w weekendy przez całą dobę”.

Pierwsze dwa tygodnie życia dziecka upłynęły spokojnie. Lekarze byli pełni nadziei i rozmawiali z rodzicami. Później wszystko się zmieniło. Respirator nie pomagał. „Moje Maleństwo było uśpione i pod wpływem maszyny podtrzymującej życie całe drgało. Myślałam, że serce mi pęknie. Lekarze mówili tylko, że ratują mu życie ale szanse są małe”.

Czas mijał. Pani Marta zaczęła dostrzegać, że coś jest nie tak. „Zaczęłam dużo czytać na temat wcześniaków. Że bardzo potrzebują dotyku, bliskości. Minął miesiąc a mnie nadal nie pozwolono dotknąć swojego dziecka. Lekarze go skreślili. Wiedziałam, że muszę coś zrobić. Zabrać go do innego szpitala i ratować, bo tu nie ma żadnych szans. Lekarze zaczęli mnie unikać. Ordynator dosłownie ode mnie uciekał, bo zadawałam pytania”.

W końcu lekarze podjęli decyzję że Mariuszka trzeba operować w innym szpitalu. Transport był ryzykowny. W końcu dziecko trafiło do innego szpitala. Operacja trwała sześć godzin. „Lekarz powiedział nam, że dawno nie widział tak silnego dziecka. Synek żyje, ale jego stan jest krytyczny. Całą noc byłam przy nim. Pozwolili mi go dotykać. Byli zdziwieni, że wcześniej nie mogłam tego robić. Przytulałam go. Czułam, jakby ktoś rozrywał na strzępy moje serce”.

Po tygodniu od operacji stan Mariuszka poprawił się na tyle, że był gotowy do wypisania ze szpitala. Musiał wrócić do szpitala, w którym się urodził. Jednak po trzech dniach lekarze podjęli decyzję, że dziecko wymaga laserowej operacji oczu i zostanie przewiezione do innego szpitala.

„I znów transport do odległego szpitala. Usłyszałam, że synek może nie przeżyć, bo stan jest bardzo ciężki. Nadal znikąd pomocy. Nikogo z kim mogłabym porozmawiać. Przyrzekłam sobie wtedy, że nie pozwolę, by synek wrócił do szpitala w, w którym się urodził”.
W 2011 roku w szpitalu wojewódzkim zabroniono matce dotykać dziecka, choć ma to ogromne znaczenie dla rozwoju wcześniaków i może zdziałać cuda. Pani Marta ściągała pokarm, ale dziecko karmiono pozajelitowo. Nie przybierał na wadze. Nie był też rehabilitowany. Nikt nie zadbał o pomoc psychologiczną dla matki.

Ordynator Oddziału Neonatologicznego mówi:
- Pamiętam panią Martę. Zrobiliśmy wszystko, co było można. Czasem nie potrafimy powiedzieć rodzicom, że rokowanie jest bardzo złe.

Dziecko było cały czas w bardzo ciężkim stanie.

- Dlaczego pani Marta nie mogła dotykać syna?
- To było kilka lat temu. Poglądy zmieniają się z roku na rok. Wtedy nie było to takie powszechne. Stan dziecka nie był stabilny. Był zaintubowany. Ze względów epidemicznych. Dziś raczej dajemy dziecko na ręce, ale musi być stabilne. Trzeba się uderzyć w pierś. Gdybyśmy wiedzieli jak to się finalnie potoczy, pewnie dalibyśmy matce dziecko na ręce.
- Czy oddział oferuje pomoc psychologiczną?
- Nie mamy psychologa. Dopiero po śmierci dziecka, jeśli matka chce”.

Pani Marta: „Szukaliśmy innego miejsca. Wszędzie słyszeliśmy odmowy. Aż wreszcie dostałam telefon od wspaniałej ordynator, cudownej kobiety o wielkim sercu, że przyjmą synka, jeśli przeżyje operację. Oczywiście synek się nie poddał. Trafiliśmy do kolejnego szpitala, gdzie wykonano wszystkie badania. Po tygodniu pani Marta usłyszała od ordynator:
- Tak zaniedbanego dziecka dawno nie widziałam. My ze swojej strony zrobimy wszystko, by było dobrze, ale szanse na jego na dalsze życie są praktycznie równe zeru. „Synek był cały zadrożdżony. Wszystkie narządy wewnętrzne zainfekowane. Myślałam, że oszaleje z tej bezradności. Chciałam krzyczeć.

W nowym szpitalu po miesiącu ważył już trzy kilogramy. Mogłam go dotykać, karmić, przewijać. To był najpiękniejszy okres naszego życia. Do czasu, gdy NFZ stwierdził, że nie może dłużej leżeć w tym szpitalu, bo jest już dużym dzieckiem, a to jest OIOM dla noworodków”.
Stan dziecka znów się pogorszył. Przewieziono go do kolejnego szpitala.

„Cały czas mogłam być przy nim. Przyzwyczaiłam się do aparatury. W tym szpitalu pierwszy raz dotarł do mnie psycholog, z którym często rozmawiałam. Nie umiałam opanować łez. Psycholog był bardzo zdziwiony, że wcześniej nie miałam żadnej pomocy. Powiedział, że mój stan psychiczny jest bardzo zły. Uważał, że powinnam być leczona. Nie zgodziłam się”.

Mariusz dostał zapalenia płuc. Stan krytyczny. Silniejsze leki. Konieczna była następna operacja. Ale żaden lekarz nie chciał jej wykonać. Miała być przeprowadzona w inkubatorze, bo dziecko mogło nie przeżyć transportu.

„Wreszcie jeden lekarz odważył się ją zrobić. Powiedział:
- Robimy, co możemy, ale szanse na przeżycie są nikłe. Praktycznie zerowe.

Nie chciałam dopuścić do siebie tej myśli. Błagałam synka, by walczył, bo ja tu na niego czekam. Kocham. I żeby się nie poddawał. Że jak nie będzie jego, to nie będzie mnie.

W połowie nocy lekarz wyszedł i powiedział, że operacja się udała. Ale stan dziecka jest krytyczny. Lekarka poprosiła mnie, abym powiedziała synkowi, że pozwalam mu odejść. Bo on żyje tylko dla mnie i się męczy. Ale ja byłam samolubna. Nie potrafiłam”.

Lekarze poprosili, by pani Marta pojechała do domu się przespać. Nie chciała. Mąż niemal ją zmusił. Rano telefon, że stan się pogarsza.
„Byłam zrozpaczona. Jakby ktoś mi mówił: nie jedź. On odejdzie. Pozwolisz mu na to. Mąż pojechał do szpitala, zostałam sama w domu. Nie wiem, co się ze mną działo. Pamiętam tylko, że zadzwoniłam do męża, żeby po mnie przyjechał. On wsiadł w samochód i wrócił po mnie. Mówił, że synek nie cierpi, bo jest w śpiączce i podają mu bardzo silne leki. Nic go nie boli. Powiedział synkowi przed wyjściem: „poczekaj, zaraz przywiozę mamusię”.

Telefon jeszcze raz zadzwonił. Pani Marta nie zapomni tego sygnału do końca życia. Usłyszała, że synek odszedł. Powiedziała do męża: „Pilnuj mnie proszę”.

 

Emil

Anna, mama Emila: „Gdy zobaczyłam dwie kreski wpadłam w euforię. To był najszczęśliwszy moment w moim życiu. Dojrzałam już do roli mamy. W ósmym tygodniu lekarka potwierdziła ciąże. Po raz pierwszy zobaczyłam zarys rączek i nóżek. Cudowny widok. Mój okruszek rozwijał się prawidłowo. Wszystko było idealnie. Mimo że walczyłam z anemią. Choruję na wrzodziejące zapalenie jelita grubego i zakrzepice żylną, ale lekarze nie widzieli w tym problemu. Ja również się nie martwiłam. Wierzyłam lekarzom. Nic nie zapowiadało tragedii.

W 26 tygodniu ciąży dowiedziałam się o śmierci mojego synka. W brutalny sposób. - Dziecko się rusza? - zapytał ginekolog.
- Tak. W nocy było wszystko dobrze.
- No bo ciąża jest martwa.

Jakby ktoś uderzył mnie łopatą w głowę. Zero empatii. Suche skierowanie do szpitala. Rozumiem, że ze lekarz nie może podchodzić emocjonalnie do każdej pacjentki. Ale człowiekiem można pozostać. I przekazać taką wiadomość w bardziej łagodny sposób”.
W szpitalu procedury. Pytania. Ale także ludzkie podejście i ciepło. Położna mocno przytuliła Annę. Jednoosobowa sala. „Nikt nie używał zwrotu "martwa ciąża" lub "martwy płód". Zawsze mówili o zmarłym dziecku”.

Pani Anna otrzymała także pomoc psychologa. Psycholożka uświadomiła jej, że może o wszystkim decydować. Powiadomiła o procedurach. Wtedy zdecydowała, że chce urodzić, zobaczyć i sama pochować swoje dziecko.

„Położna, która odbierała mój poród, była cudowną kobietą. Dała mi serduszko robione na szydełku i powiedziała ze to od aniołka. To dodało mi sił. Rodziłam dziesięć godzin, siłami natury. Położna zapytała, czy chce zobaczyć synka. To ja decydowałam jak długo chce go trzymać w ramionach. Mogłam zrobić zdjęcia. Dostał od położnej czapeczkę robioną na drutach. Kiedy pożegnałam się z Emilkiem, położna zabrała go, żeby odbić mi jego stopki i raczki. Dostałam kartkę z aniołkiem z przodu jako pamiątkę. W środku była data narodzin, waga i długość. Mój okruszek miał 32cm i ważył 600g. Dzięki temu odbiciu zrobiłam sobie tatuaż na pamiątkę, aby mój synek był cały czas ze mną”.
Pani Anna po porodzie trafiła do sali, w której leżały matki bez dzieci. Przeżyły to samo, co ona.

„Potem przyszedł ból fizyczny po porodzie. Przez dwa miesiące: wysoka gorączka, wymioty. To wszystko ze stresu. Ojciec dziecka nie był przy jego narodzinach ani na pogrzebie. Nie dał naszemu synowi nawet nazwiska. Nie oceniam go. On jest Holendrem. Wcześniej już stracił dziecko. Ale to był podwójny ból. Ze wszystkim musiałam sobie radzić sama. Owszem pomogli rodzice. Ale to nie to samo. Nie miałam siły wstać z łóżka, jeść. Mama mnie zmuszała”.

 

Gucio

Lipcowe popołudnie. Strzeżone osiedle. Otwiera mi drzwi ładna kobieta z kilkumiesięcznym dzieckiem w ramionach. Białe wnętrze, półmrok. Dziewczynka uśmiecha się do mnie. Karolina jest niezależną i silną kobietą, pracuje jako kierownik projektów IT.

- Ciąża była dla mnie niespodzianką. Ale oboje z partnerem bardzo ucieszyliśmy się z dwóch kresek na teście. Wiedziałam, że w pierwszym trymestrze łatwo o poronienie, więc nie kupowałam jeszcze ubranek. Czekałam na USG genetyczne, a potem połówkowe. Badania wykonałam w renomowanej klinice. Dowiedzieliśmy się, że synek prawidłowo się rozwija. Pani doktor po obejrzeniu niemal każdej części jego ciała upewniła nas, że wszystko jest w porządku. To był najpiękniejszy okres w naszym życiu. Ciążowe hormony szczęścia wręcz mnie odurzyły.

Karolina czytała statystyki chorób genetycznych. Zadbała o wszystko. Lekarka nie wspomniała jednak o liczbie martwych urodzeń. Ani o tym, że jedna na 162 ciąże powyżej pierwszego trymestru obumiera, często bez wyraźnej przyczyny. Albo że trzeba uważać na bezobjawowe zakażenia i infekcje.

- Dwunastego września synek ruszał się nieco mniej niż zwykle. No, ale byłam w ciąży doskonałej i miałam to czarno na białym. Pomyślałam, że może taki ma dzień. Może gdybym wiedziała, że szczęśliwe zakończenie nie jest takie oczywiste, zgłosiłabym się do szpitala tego dnia. Może dało się coś zrobić i moja historia potoczyłaby się inaczej. Dlatego powinno się o tym mówić i pisać a nie zamiatać temat pod dywan, dlatego, że jest trudny!

Z mieszkania Karoliny można dotrzeć do szpitala w niecałe dziesięć minut.
- Następnego dnia rano poczułam ostatnie, dość dziwne ruchy a potem cisza... Po kilku godzinach zaniepokojona zgłosiłam się na izbę przyjęć. Położna przywitała mnie pytaniem:
- Dlaczego tak późno, skoro obumarcie następuje trzy minuty od ostatniego ruchu dziecka? Ciszę przerywa gaworzenie Zosi.
- KTG nie wykazało tętna. USG potwierdziło przewidywania. Gucio nie żył. Lekarka powiedziała, że zaraz udam się na górę i będę miała zabieg. Okazało się, że góra to porodówka, a zabieg oznacza łyżeczkowanie macicy. Pani doktor zapomniała też dodać, że najpierw muszę urodzić moje martwe dziecko. Karolina do dziś nie może się nadziwić, że to przeżyła.

- Dostałam izolatkę. Na porodówce wszyscy zachowywali się w porządku. Zaglądał do mnie lekarz i trafiłam na wspaniałą położną. Powiedziała mi, że dla niej to też jest bardzo trudne, ale razem przez to przejdziemy. Niestety nie pamiętam jej imienia. Szkoda, bo nie mogę jej podziękować”. Na początku mama Gucia pomyślała, że szczytem bezduszności jest wymaganie od niej porodu naturalnego. Poprosiła o cesarkę. Lekarze odmówili. Nie było wskazań. Cesarkę robi się, jak trzeba ratować życie matki lub dziecka.

- Teraz wiem, że poród naturalny to była dobra decyzja. Dzięki temu trzynaście miesięcy później mogłam urodzić Zosię”.
Poród trwał ponad dobę, bo ciało nie było przygotowane i dziecko nie współpracowało.

- Nie tak to miało wyglądać. Gucio miał się urodzić różowiutki i płaczący. A on był biały, piękny jak porcelanowa laleczka. Miał zamknięte oczka i nie płakał. Taki śliczny i podobny do taty”.

Potem Karolina trafiła na Oddział Perinatologii. Obok niej ciężarnym czekającym na cesarkę robiono KTG: „Nie wymagam od personelu empatii i współodczuwania. No ale litości. KTG przy mnie? Poprosiłam o rozmowę z psychologiem. Dostałam środki uspokajające z informacją:
- Kiedyś był jakiś psycholog, ale chyba go zwolniliśmy.

Zamiast psychologa był ksiądz. O szóstej rano przebiegał przez pokoje proponując "ciało Pana Jezusa”. Raz prawie się o mnie potknął.

Lekarz powiedział Karolinie, że warunkiem wypisania jest USG. Trzeba sprawdzić, czy w macicy nie zostały resztki. A jeśli chce jakieś badania, to we własnym zakresie.

- Zapisałam się do poradni genetycznej. Zrobiliśmy badania za kilkaset złotych. Wynik: „kariotyp męski prawidłowy”. Sekcja zwłok nie wykazała wad wrodzonych. Zbadałam też krzepliwość krwi i kilka chorób zakaźnych, ale nic nie wykazały. Nie dowiedziałam się niczego. I już się nauczyłam z tym żyć. Usłyszałam od wielu lekarzy, że ‘tak się czasem zdarza’. Tyle do powiedzenia miała w moim przypadku medycyna. Szkoda, że podczas badań prenatalnych tego nie usłyszałam. Martwe urodzenia to w Polsce temat tabu. Lekarzom trudno przyznać, że nie nad wszystkim mają kontrolę. Być może też nie chcą stresować ciężarnych.

- Martwe urodzenia zdarzają się o wiele częściej niż choroby genetyczne. Trzeba pomóc wyciągnąć kobiety z tej otchłani. Moja trauma byłaby znośniejsza, gdyby nie była takim strasznym szokiem. Gdybym wiedziała wcześniej, że takie rzeczy się zdarzają. Że nie jestem sama. Ale lekarze milczą. Karolina zarzuca lekarzom tworzenie propagandy sukcesu: - Wmawia się kobiecie, że po trzynastym tygodniu każda ciąża jest skazana na sukces. Nikt nie mówi o tym, że dziecko można stracić nawet dzień przed porodem. Nie ostrzega się kobiet. Nie mówi im, aby ufały także swojej intuicji a nie tylko wynikom badań.

 

Wypowiedzieć imię

Jedna z mam pisze: „Co może wiedzieć ktoś, kto tego nie przeżył?”. Racja. Nic nie może wiedzieć. Ale może przynajmniej nie zranić raz jeszcze. Albo przytulić, wyjść na spacer, podać herbatę. Wypowiedzieć imię Twojego dziecka. Czy to wystarczy?

Mama Stefana: „Słowa nie oddadzą mojego przerażenia, bezsilności i bólu. Zlekceważono mnie, nikt o mnie nie zadbał. Przez rok chorowałam na depresję. Nikt z otoczenia nie wiedział jak się zachować. Udawali, że mnie nie widzą albo mówili: „nic się nie stało”.
To bolało najbardziej. Moje dziecko miało imię: Stefan, Stefuś. To był mój synek. Nie mogłam jeszcze znać płci dziecka, ale tak o nim myślałam. Poronienie to temat tabu. Ludzie nie wiedzą jak o tym rozmawiać. Nikt nie traktował mnie jak matki, która straciła dziecko.
Minęło tyle lat, a łzy dalej płyną po policzku”.

 

Jakie są najgorsze słowa jakie może usłyszeć matka po śmierci dziecka?

Mama Emila: „W dniu pogrzebu zamiast kondolencji usłyszałam: „żyj dalej”. A potem wiele razy: „tak miało być”, „jesteś młoda, urodzisz następne”, „pewnie był chory, lepiej, że umarł teraz”, „natura wie lepiej”, „nie miałaś go przy sobie, wiec się nie przyzwyczaiłaś, gorzej jakby umarł po porodzie”. Ludzie nie powinni nic mówić, jeśli nie wiedzą co powiedzieć”.

Marta, mama Mariuszka: „Odszedł tak, żebym nie widziała. Do dziś nie potrafię sobie wybaczyć, że w tej chwili nie miałam go na rękach. Odszedł sam. Bez moich ramion. W dniu pogrzebu jak przez mgłę pamiętam kaplicę i małą, białą trumienkę. Po pogrzebie praktycznie byłam sama. Słyszałam słowa: „zrobicie sobie następne”, „dobrze, że to już się skończyło”, „czas leczy rany”. To było jak nóż w serce.
Ciągle płakałam. Najbliżsi mówili mi, że przesadzam. Znikąd żadnej pomocy. W takiej sytuacji rozmowa jest najważniejsza. Móc powiedzieć, co boli”.

Tata Daniela: - Lekarz, który odbierał poród syna powiedział w obecności matki: „do piachu z nim”.

Mama Gucia: - Ludzie mają problem ze zrozumieniem, czym jest strata dziecka i co przeżywają osieroceni rodzice. Nie wiedzą jak reagować i co im powiedzieć. Wiele osób wolało mnie unikać. Nie chciały widzieć, jak płaczę. Najbardziej irytował mnie tekst: „nie martw się, będziesz miała następne”. Jak można matce rozpaczającej po stracie dziecka powiedzieć „będziesz miała następne”? Dziecko to nie jest telefon albo rower, który się zepsuł. Ja rozpaczam za tym konkretnym dzieckiem, które straciłam. Z którym się komunikowałam. Odpowiadało na głaskanie brzucha, miało swój temperament, wygląd i imię. Gdy komuś umiera małżonek albo nawet pies, nikt nie mówi ‘będziesz miała następnego’. Drugi dyżurny tekst, którego musiałam słuchać, to: ‘moja koleżanka też poroniła’. Porównywanie poronienia z martwym porodem jest niewłaściwe. Po martwym porodzie w piersiach zostaje mleko, którego nie ma komu podać. Te nieporozumienia wynikają z tego, że ludzie wypierają ten problem. Nie chcą o tym myśleć. To taki zabieg magiczny – jeśli o tym nie mówię, to znaczy, że mnie to nie spotka.

Karolina pamięta również dobre reakcje otoczenia. Jedna była szczególna.
- Chodziliśmy z partnerem na kurs tango. Po stracie dziecka nie chciałam wracać na żadne tango, ale partner prawie mnie do tego zmusił. Wcześniej poznaliśmy tam pewnego starszego pana, który często z nami rozmawiał, pytał o dziecko, gdy byłam w ciąży. Bardzo się cieszył na nasz widok. Tego dnia zobaczył mnie zapłakaną, bez brzucha... O nic nie pytał, podszedł i mnie przytulił. Bez słowa. To wystarczy. Nie ma właściwych słów, które można w takiej chwili wypowiedzieć.

 

Czas nie leczy ran

Barthes po śmierci matki: „Mówi się: czas uśmierza żałobę. Nie. Czas niczego nie uśmierza”. Mama Mariuszka: „Minęło pięć lat od śmierci mojego synka. Tak samo za nim tęsknie. Czas nie uleczył ran. On tylko je zabliźnił. Wciąż na nowo krwawią. Rodzina zachowuje się tak, jakby nic się nie stało. Jakby go nigdy nie było. A on przecież żył, oddychał!”.

Anna, mama Emila: „W tym miesiącu miał się urodzić mój syn. Ból nie mija i pewnie nigdy nie minie. Nigdy nie zapomnimy. Nie można pogodzić się ze stratą dziecka, ale trzeba nauczyć się z tym żyć. Nie możemy stać w miejscu. Jestem przekonana ze nasze Aniołki nie chcą naszych łez. Wierzę, ze ukazują się nam w tęczy, uśmiechają, kiedy świeci słońce. Mój tata posadził dla Emilka różę, która pięknie kwitnie”.

Mama Mariuszka: „Czas leci. Czekam, kiedy będę mogła znów wziąć w ramiona mojego synka i powiedzieć mu jak bardzo go kocham”.
Anna, mama Emila: „Na początku nie mogłam przebywać z dziećmi. Bolało mnie bardzo, gdy rodzic źle traktował swoje dziecko, zamiast docenić, że je ma. Rodzice, nie wstydźcie się żadnych swoich reakcji, uczuć, nie obwiniajcie się, to są nasze przeżycia. Mamy prawo do żałoby. I może ona trwać tak długo, jak tego potrzebujemy. Musimy być dzielni. I bądźcie dumni ze swoich maluszków. Życzę Wam dużo siły”.

Mama Gucia: „Spotkałam się z nastawieniem, że mam określony czas, żeby sobie popłakać. Masz prawo płakać, ale tylko miesiąc. A potem już wszystko ma być normalnie... Tego się nie da zapomnieć. To jest coś, co już we mnie zostanie. Po pierwsze dlatego, że to było straszne doświadczenie. Po drugie – tęsknie za tym dzieckiem”.

Na Facebooku powstała grupa Aniołkowych Mam oraz Rodziców po stracie. Na kafeterii forum Aniołkowe Mamy. Co jakiś czas forum jest kasowane, ale natychmiast odradza się. Mamy szukają i potrzebują wsparcia. Pomimo różnic, rozumieją się wzajemnie.

Anna: „Musimy być dumne z naszych Aniołków, bo one są koło samego Pana Boga. Ja czasami mówię, że mój urwis teraz gra w piłkę. Że rozrabia z innymi Aniołkami. Rozmawiam o Emilu wierząc, że jest tam na górze szczęśliwy i beztroski. Mówię do niego, opowiadam swój dzień. Każdego wieczora mówię mu jak bardzo go kocham”.

Mama Gucia: - Jestem osobą o racjonalistycznym światopoglądzie, wierzę w badania empiryczne, naukę, lekarzy. Po śmierci dziecka cały mój światopogląd zatrząsł się w posadach. Bo przecież lekarze mówili, że dziecko rozwija się prawidłowo. Osoby wierzące pozostają w jakimś kontakcie z dzieckiem. Dziewczyny piszą, że ich aniołek jest w niebie. Modlą się do niego. A ono ich wspiera i czują to wsparcie. Ja tak nie potrafię. Mój umysł nie jest na tyle elastyczny, żeby próbować odpowiedzieć sobie na pytanie, jak nieskończenie dobry Bóg, który mnie kocha, bo przecież jestem dzieckiem bożym, zsyła na mnie taką tragedię. Nie wierzę w Boga. Myślę, że to jest jednak natura i dobór naturalny. To się po prostu zdarza. Naturalne jest poronić, stracić późno ciążę i urodzić chore dziecko. Dla mnie Bóg nie ma z tym wszystkim nic wspólnego. Stwierdzenia typu: „Bóg tak chciał” nie tłumaczą mi świata i tego co się stało. Ale jeśli komuś pomagają, to znaczy, że są potrzebne. Dopóki nikt nie każe mi się modlić, możemy rozmawiać i się nawzajem wspierać”.

 

Małymi krokami

Mama Mariuszka zrobiła wszystko, co mogła, aby ratować swojego syna. Na filmie nagranym dla najbliższej rodziny zobaczyłam pięknego i dzielnego chłopca. W jego oczach nie było lęku. Mimo to pani Marta wciąż ma poczucie winy, że mogła zrobić więcej. Ona, a nie szpital.

Mama Gucia: - Skoro dziecko jest w moim brzuchu, to ja jestem za nie odpowiedzialna. Ono nie żyje, więc myślę, co zrobiłam źle. Z drugiej strony słyszysz o dzieciach porzuconych na śmietniku lub w beczkach i nie rozumiesz tego świata. Pamiętam, gdy zasypiałam, mając nadzieję, że może już się więcej nie obudzę. To jest taki straszny ból i beznadzieja.

Karolina podjęła decyzję, że będą starać się o drugie dziecko.
- Paweł mówił, że to oczywiste. Że będziemy próbować. Ja na początku wykluczałam taką możliwość. Bałam się, że historia się powtórzy. Potem wszędzie widziałam wózki, małe dzieci, czułam taką straszną pustkę. Gucio był zdrowy. Gdyby miał wady genetyczne, to pewnie byśmy się nie zdecydowali na drugie dziecko. Ciąża była trudna. Ale dotrwałam. Byłam pod opieką Poradni Patologii Ciąży. Wyniki badań były dobre, ale ja wiedziałam swoje. Że coś się w każdej chwili może stać. Urodziłam Gabrysię. Te dwa porody zlały mi się w jeden. Bardzo się bałam, czy zapłacze.... Zobaczyłam ją i przytuliłam. To było wspaniałe uczucie. Świadomość, że moje dziecko się urodziło i ze mną będzie... Mam szczęście, bo Gabrysia prawie cały czas się śmieje. Po tym wszystkim ja umiem to docenić. Często słyszę te marudne narzekania: „moje dziecko to, a moje tamto”... Ludzie często nie doceniają, że to dziecko po prostu jest. Po urodzeniu Gabrysi tak bardzo się cieszyłam, że mogę ją zabrać do domu. Nie mogłam się na nią napatrzeć. Karmiłam ją, byłyśmy bez przerwy razem, ale jednocześnie cały czas płakałam.


Zapytałam Annę, mamę Emila, co chciałaby powiedzieć innym Rodzicom po stracie dziecka. „Drodzy Rodzice, nie wstydźcie się korzystać z pomocy psychologa. Polecam tez książkę ‘Przerwane oczekiwanie’. Po śmierci dziecka ja także pytałam: dlaczego ja? Dlaczego mój Okruszek? Na te pytania nie ma odpowiedzi. Pani psycholog powiedziała, że obojętnie jaka była przyczyna śmierci, to nie mogę obwiniać za to siebie.

Mamo Aniołka! Rodzisz swoje ukochane dzieciątko. Ten ból nie jest na darmo. Nie bójcie się zobaczyć Waszego dziecka. Ja dostałam Emilka zawiniętego jak żywe dziecko. Widziałam jego rączki, nóżki. Przed pogrzebem pamiętajcie, aby dać do zakładu pogrzebowego ubranko. Ja w stresie o tym zapomniałam. Mój syn został pochowany w beciku. Dałam mojemu synkowi do trumienki misia. Żeby się nie bał. A teraz na grobie ma aniołki i samochodziki. Żeby miał się czym bawić. Ktoś może powie, że to śmieszne, ale mało mnie to obchodzi. To grób mojego syna i musi mieć ładnie, ale nie smutno”. Agata Tuszyńska: „Raz jeszcze się podnieść. Nie pogrążać się w rozpaczy”.

Mama Gucia: - Gdyby rok temu ktoś powiedział mi, że będę miała jeszcze zdrowe dziecko i będę się uśmiechać - nie uwierzyłabym. Gabrysia nie jest zamiast. Powinnam mieć dwoje dzieci.

Drogie Mamy, macie prawo do rozpaczy. Ale nie można karmić się tym bólem w nieskończoność. Zatruwać się nim i mieć poczucie krzywdy. Mamy tylko jedno życie i od was zależy, jak je przeżyjecie. Czy poszukamy pomocy i zgodzimy się ją przyjąć. Na początku rozpacz trwa cały czas, potem te przerwy między rozpaczą a normalnym życiem stają się coraz większe i większe. Pamiętam swoje zdziwienie, gdy pierwszy raz po stracie dziecka się zaśmiałam. Miałam poczucie winy. Przecież straciłaś dziecko. Nie możesz się śmiać. Strata dziecka naznacza nas na resztę życia, ale nie można dać się temu zniszczyć. Teraz trudno wam w to uwierzyć, ale jeszcze będziecie szczęśliwe”.

Jest dużo do zrobienia. W szpitalach wciąż brakuje koniecznych procedur, zmniejsza się bądź likwiduje etaty psychologów. W publicznych poradniach na wizytę trzeba czekać miesiącami. Psychoterapia jest kosztowna. I przede wszystkim – za mało jest ludzkich reakcji, ciepła i troski.

Karolina: - Zadaniem społeczeństwa jest próbować wyciągnąć te kobiety z domu. Trzeba wyciągnąć do nich rękę, pozwolić im wrócić do pracy. Chodziłam na psychoterapię. Pomogło mi to na nowo poukładać sobie rzeczywistość, w której jest miejsce na ból i tęsknotę po stracie synka, ale także przestrzeń do innego, nowego życia.

 

Dziękuję wszystkim Mamom oraz Tacie Daniela za okazane mi zaufanie, listy oraz spotkania.

Józef Tischner logo

jozeftischner.pl

Zapraszamy na stronę internetową

Wsparcie po śmierci dziecka
  • Wsparcie dla rodziców po stracie dziecka
  • Dyżur psychologa
  • Grupy wsparcia

Polecane strony

  • Joachim Mencel - artysta muzyk
  • Raport z bezdroży.pl
  • Fundacja Judaica
  • Malarstwo Anastazji Dżupiny
  • Portal Tischner.pl
  • Stowarzyszenie Drogami Tischnera